Oto, co mówią gesty. Rywalki Świątek mogą liczyć tylko na współczucie
Marketa Vondrousova nie była tak bezbarwna w ćwierćfinale Roland Garros jak rundę wcześniej Anastazja Potapowa, ale – tak jak Rosjanka – skończyła jako statystka w przeciwko Idze Świątek. Trudno zliczyć, ile razy mistrzyni Wimbledonu robiła we wtorek wszystko jak mogła najlepiej, ale to wciąż było za mało, by zdobyć punkt w wymianie. Bo zabierała jej właśnie to, czego najbardziej potrzebowała – czas. I dlatego obrończyni tytułu wygrała w 62 minuty 6:0, 6:2.
Nie było miejsca na radość. „To nie ta liga” – Czeka mnie prawdopodobnie mecz najtrudniejszy z możliwych. Ale z drugiej strony nie mam nic do stracenia. Wyjdę na kort ze świadomością, że chcę cieszyć się grą, ale i wygrać. Stres związany z presją zwycięstwa zniknie – zapowiadała Vondrousova przed czwartym w karierze oficjalnym meczem o stawkę ze Świątek.
Tej radości z gry jednak nie było jej dane zbytnio zaznaczyć. Polka od początku była pełna energii – podobnie jak w 1/8 finału z Potapową, który zakończyła wygraną 6:0, 6:0 w rekordowym dla siebie czasie 40 minut. O ile jednak w niedzielę zwracała uwagę słaba dyspozycja Rosjanki, to Czeszce nie można odmówić walki i starań. Tyleże niewiele z tego dla niej wynikało.
Po raz pierwszy w ich rywalizacji została na koniec z zaledwie dwoma gemami na koncie. I nie ulega wątpliwości, że mocno musiała się na nie napracować. Być może najmocniej w karierze. Doskonałym podsumowaniem był czwarty gem pierwszego seta, który trwał ponad 10 minut. Będąca szóstą rakietą świata Vondrousova trafiała nieraz w linie, grała na pełnym ryzyku. To wszystko wystarczyło, by obroniła cztery „break pointy”, przy kolejnym spasowała. – Czeszka ma dobry forhend, ale to nie ta – ocenił w pewnym momencie komentujący ten mecz dla Eurosportu Lech Sidor.
I właśnie za sprawą mocy uderzenia oraz bardzo szybkiego poruszania się po korcie, z którego od dawna słynie, Świątek odbierała rywalce to, czego ta najbardziej potrzebowała – czas. Bo nieraz Czeszka zdążyła odbić, ale brakowało jej czasem ułamków sekundy, by uderzenie domknąć. A Polka? Tak bardzo dominowała, że spychała rywalkę do defensywy, a piłka frunąca wysoko dawała komfort liderce światowego rankingu.
W jednej z akcji zdała nawet, czekając na piłkę, spokojnie poprawić ręką włosy pod czapką i zaraz potem zadać ostateczny cios w wymianie. Po jednej z podobnych akcji Vondrousova, jeszcze zanim piłka dotknęła kortu po jej stronie, odwróciła się plecami i ruszyła, by przygotować się do kolejnej wymiany. Nie miała już wątpliwości, że przeciwniczka zostawi jej jakąkolwiek szansę na przedłużenie tej akcji.
Czeszka, finalistka Roland Garros sprzed pięciu lat, wciąż grała ryzykownie i mocno, ale wobec świetnej dyspozycji Świątek rzadko kiedy przynosiło jej to punkty. Nic dziwnego więc, że robiła się coraz bardziej zniechęcona i sfrustrowana.
W pewnym momencie zaczęła też dzielić się tym nastrojem z osobami siedzącymi w jej boksie, ale one również nie były w stanie zaklinać rzeczywistości. Trener Jan Hernych siedział z rękami złożonymi jak do modlitwy i po podwójnym błędzie swojej tenisistki (łącznie miała ich cztery), która próbowała bardzo ryzykownego podania, tylko pochylił głowę.
Vondrousova może być zadowolona, że w trzecim z czterech ostatnich turniejów wielkoszlemowych dotarła do ćwierćfinału, bo przez liczne kłopoty zdrowotne ucierpiała jej regularność. Teraz konfrontacji z rozpędzoną Świątek obawiać się musi kolejna rywalka – Coco. A bilans Amerykanki z Polką nie napawa optymizmem – wygrała zaledwie jedno z ich 11 spotkań.
A patrząc na rozpęd, którego pierwsza rakietą świata nabrała po dreszczowcu w 2. rundzie (w trzecim secie z Naomi Osaką przegrywała już 2:5 i potem broniła piłki meczowej), to wydaje się dość pewnym, że o dopisanie drugiego zwycięstwa będzie Gauff bardzo trudno.